News: Jacek Kacprzak: Do dziś mam ciarki na plecach

Jacek Kacprzak: Do dziś mam ciarki na plecach

Emil Kopański

Źródło: Legia.Net

26.11.2013 19:06

(akt. 09.12.2018 02:35)

W barwach Legii Warszawa rozegrał ponad 160 spotkań. Przy Łazienkowskiej po dwa razy świętował mistrzostwo Polski, Puchar Polski i krajowy Superpuchar. Choć w Lidze Mistrzów rozegrał zaledwie jedno spotkanie, ma zapewnione miejsce w historii klubu. Jacek Kacprzak, bo o nim mowa, w ekskluzywnym wywiadzie dla Legia.Net wspomina między innymi współpracę z Januszem Wójcikiem, wicemistrzostwo kraju wywalczone w trzynastu, a także czasy współpracy z "Józefem Wojciechowskim początku XXI wieku", Mirosławem Stasiakiem. Zapraszamy do lektury!

Z RADOMIAKA DO LEGII

 

– W jaki sposób trafia się z Radomiaka Radom do Legii Warszawa?

– Ktoś polecił trenerowi Władysławowi Stachurskiemu moją osobę, lecz nie wiem, kto to był. Kilka dni wcześniej, zanim dotarła do mnie wiadomość o zainteresowaniu ze strony Legii, byłem na testach w ekstraklasowym Motorze Lublin. Przeprowadziłem już rozmowy i niewiele zabrakło do podpisania kontraktu, ale Legia to Legia. Na spotkanie Radomiaka przyjechał II trener zespołu z Łazienkowskiej, Ryszard Kosiński. Dobrze jednak, że wszelkie warunki ustaliliśmy wcześniej. Chodziło o uniknięcie spekulacji, nie chcieliśmy raczej rozmawiać po meczu. Szkoleniowiec przyjechał na mecz z Koroną Kielce. Radomiak przegrał, a ja, występujący jako napastnik i kryty przez jakiegoś ukraińskiego obrońcę, zagrałem totalną padaczkę. Gdybyśmy nie doszli do porozumienia przed meczem, trener pewnie bardzo szybko wyjechałby z Radomia i o mnie jeszcze szybciej zapomniał (śmiech).

 

WYWALCZONE UTRZYMANIE

 

– Ciężko było zostać liderem Legii Warszawa, przychodząc z III ligi?

– W pierwszym sezonie w Legii rozegrałem bodaj 33 spotkania. Drużyna była w przebudowie, odeszło sporo zawodników, którzy rundę wcześniej dotarli do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Zostali jednak piłkarze o bardzo znanych nazwiskach, tacy jak Zbyszek Robakiewicz, Wojtek Kowalczyk, Jacek Bąk czy Marek Jóźwiak. Szkoda, że wówczas klub zmagał się z różnymi zawirowaniami, przekształceniami. Wskutek tego walczyliśmy o utrzymanie w lidze. Trochę nerwów straciliśmy, a przecież nie był to zespół, który powinien drżeć o ligowy byt.

 

O WOJCIECHU KOWALCZYKU

 

– Wojciech Kowalczyk był prawdziwym liderem drużyny?

– Wojtek od samego początku miał ogromne zadatki na świetnego piłkarza. Widać było ten potencjał, szybkość, przebojowość. Poza tym miał niebywałego boiskowego farta. Piłka zawsze spadała tam, gdzie on by sobie tego życzył. Już wtedy wiedzieliśmy, że będzie grał na wysokim poziomie. Nieco jednak wkurzył mnie swoimi wspomnieniami wyrażonymi w książce. Napisał, że w sezonie 1991/92 byliśmy "śmiesznym zespolikiem". Wynikało z tego, że w piłkę grał wówczas tylko on i Darek Czykier. Trochę się chyba zapomniał. A może był rzeczywiście tak świetnym piłkarzem, że sam potrafił wywalczyć rzut rożny, sam go wykonać, dobiec w pole karne i strzelić gola?

 

fot. Sylwia Wiercioch


JANUSZ WÓJCIK, STOSUNKI W SZATNI I ODEBRANE MISTRZOSTWO

 

– Po Krzysztofie Etmanowiczu nadszedł czas Janusza Wójcika. Chyba sporo się zmieniło.

– U trenera Wójcika na pewno było bardzo ciekawie. To facet z niesłychanym systemem motywacji. Potrafił dać, czasami w sposób dość niekonwencjonalny, niesamowitą siłę, naładować zawodników swoją energią. Był zdecydowanie najbardziej ekspresyjnym trenerem, z jakim przyszło mi podczas kariery pracować. Dodawał polskiej piłce kolorytu. Wójcik to postać specyficzna, potrafił posłać naprawdę mocne słowa w kierunku piłkarzy. U niego prawa bytu nie mieli gracze słabi psychicznie, po prostu tego nie wytrzymywali. Prawdopodobnie właśnie dlatego każda jego drużyna była złożona z piłkarzy o trudnym charakterze. Przy takim trenerze trzeba było mieć wyrazistą osobowość.

 

– Nie miał problemów z alkoholem?

– Słyszałem głosy, że Wójcik dość często bywał pod jego wpływem, ale mam wrażenie, że są to opowieści przekoloryzowane. Czasami coś się zdarzało, ale bez przesady. Trener był jednak profesjonalistą i nie zataczał się na treningach czy meczach.

 

– Odnalazłeś w tamtej drużynie swoje miejsce?

– Za kadencji Wójcika miałem różne okresy. Bywało, że grałem cały czas, ale nie ominęła mnie także ławka rezerwowych. W pamiętnym sezonie 1992/93 wystąpiłem jednak w ponad trzydziestu meczach, więc chyba nie był to wynik słaby. W Legii grało wówczas kilkunastu reprezentantów Polski! Nie mogłem mieć więc pretensji, że nie zawsze zaczynałem w wyjściowej jedenastce. Na ławie siedzieli nie tacy jak ja... Takiego zespołu jak tamten nigdy wcześniej nie było i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będzie. Ogromna klasa piłkarska, charakter, kolektyw.

 

– O spotkaniu z Wisłą Kraków powiedziano już bardzo wiele.

– W pamiętnym meczu z Wisłą nie zagrałem, przesiedziałem go na ławce rezerwowych. Później powstało mnóstwo teorii spiskowych na temat tego spotkania, niestworzonych historii. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że wpadła jedna bramka, a potem zaczęła się istna psychoza na trybunach. Gdy tego wszystkiego słuchałem nie dziwiłem się, że Wisła wygląda tak słabo. Strach wręcz pętał im nogi, a my nie mieliśmy nic do stracenia. Bardzo było mi szkoda piłkarzy z Krakowa. To, jak zostali zelżeni, jak potraktowani przez własnych kibiców, to była masakra. W tamtych czasach mnóstwo było meczów, które uważano za ustawione. Każda niespodzianka była rozpatrywana w tych kategoriach.

 

– Jak przeżywaliście decyzję PZPN o odebraniu tytułu?

– Po odebraniu mistrzostwa bardzo ciężko było nam się podnieść. Informacja dotarła do nas podczas obozu w Zakopanem. Zgrupowanie nie miało wówczas już wiele wspólnego z przygotowaniami do sezonu... Byliśmy totalnie rozbici, nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Odczuwaliśmy bardzo głęboki żal. Ciężko było znaleźć motywację. Wtedy bardzo pomogli nam trenerzy oraz sponsor, Janusz Romanowski. Wszczepili nam, że najlepiej "odwdzięczymy się" PZPN swoją postawą na boisku i kolejnymi wygranymi. Mieliśmy co udowadniać, choć troszkę czasu minęło, zanim się pozbieraliśmy.

 

– Atmosfera w szatni tamtej drużyny była chyba doskonała?

– Nigdy nie byłem wodzirejem, jeśli chodzi o budowanie szatni, ale nie mogę powiedzieć, że się wyłączałem. Często spotykaliśmy się całą drużyną, czasem w mniejszych grupach. Najbliżej było mi do Zbyszka Robakiewicza, Leszka Pisza, Zbyszka Mandziejewicza. Może wynikało to z faktu, że już rok w Legii byłem i ich lepiej poznałem. Równie dobrze dogadywałem się także z niepokornymi Wojtkiem Kowalczykiem, Krzyśkiem Ratajczykiem czy Markiem Jóźwiakiem. A że nigdy nie byłem bardzo rozrywkowy? Mam nieco inny charakter, dość wcześnie się ożeniłem. Być może byłem zbyt mało przebojowy, kto wie. Nigdy jednak nie narzekałem.

 

WYPOŻYCZENIE DO POLONII WARSZAWA

 

– Dlaczego trafiłeś na wypożyczenie akurat do Polonii?

– Polonia awansowała wówczas do ekstraklasy. Po mistrzostwie Polski przeczuwałem, że nie będę miał wielkiej szansy na grę w stopniu, który mnie zadowoli, dlatego zdecydowałem się na wypożyczenie. Podobny ruch wykonało kilku innych zawodników. Każdy z nas chciał więcej grać. Dzięki temu było nam łatwiej na Konwiktorskiej, trzymaliśmy się razem. Nie ma się co jednak oszukiwać – ten klub nie był wówczas gotowy na grę w ekstraklasie, awansował i od razu spadł. Zagrałem w barwach "Czarnych Koszul" ponad 20 spotkań w lidze, a następnie wróciłem do Legii.

 

fot. Sylwia Wiercioch 

 

W EUROPEJSKICH PUCHARACH

 

– Jak wspominasz czasy Legii w Lidze Mistrzów?

– Przeżyłem wspaniałą przygodę w tych rozgrywkach, choć zagrałem tylko w jednym meczu. W spotkaniach z Blackburn Rovers i Spartakiem Moskwa siedziałem na ławce rezerwowych, a na boisku pojawiłem się w ćwierćfinałowym meczu z Panathinaikosem Ateny. Niesamowite przeżycie, zupełnie inny świat.

 

– Na Panathinaikosie odegraliście się jednak sezon później.

– Tak, w rozgrywkach Pucharu UEFA. Los skojarzył nas z Grekami po wcześniejszych triumfach nad Jeunesse Esch i Haka Valkeakoski. Nie da się ukryć, że Panathinaikos uznawany był za dużo silniejszy zespół i faworyta tego dwumeczu, byliśmy skazywani na pożarcie. Oszukaliśmy jednak przeznaczenie. W pierwszym meczu przegraliśmy 2:4, a w rewanżu przy Łazienkowskiej triumfowaliśmy 2:0. Dzięki temu pozyskaliśmy sponsora. Podczas rewanżu na trybunach zasiadł szef koncernu Daewoo. Urzekła go atmosfera, dramaturgia, zaangażowanie. W kolejnym sezonie koncern był już sponsorem Legii.



KROK DO SENSACJI, CZYLI SEZON 1996/97

 

– W sezonie 1996/97 byliście bardzo blisko sprawienia sporej niespodzianki.

– Grając w trzynastu przez cały sezon, niemal sięgnęliśmy po tytuł mistrzów kraju. To było coś niesamowitego, tworzyliśmy świetną ekipę. Kapitalny sezon zaliczył Czarek Kucharski, bardzo dobrze w bramce spisywał się Szamo. Sam w lidze strzeliłem pięć bramek, czułem, że jestem w gazie. I wreszcie nadszedł mecz z Widzewem... Nie lubię tego wspominać, bo do tej pory mam ciarki na plecach. Oczywiście znów powstały teorie spiskowe, ale jak wspominałem, często uznawano mecze o niespodziewanym zakończeniu za ustawione. Cholera, przecież nawet jeśli coś było na rzeczy, jaki sens miałoby budowanie takiego scenariusza? To się w pale nie mieści. Prowadziliśmy 2:0, mogliśmy wyżej, bo okazje ku temu były. Już po zabranym mistrzostwie mieliśmy totalnego kaca, jednak tego, co odczuwałem po Widzewie, trudno opisać słowami. Szok pomieszany z niedowierzaniem... Przyznam, że oglądałem potem ten mecz, ale staram się już nie wracać. Wszedłem na boisko przy stanie 2:0 zmieniając Czarka Kucharskiego, aby ostatecznie przegrać 2:3. Po chwili w miejsce "Miętowego" pojawił się też Marcin Jałocha i nagle okazało się, że z przodu nie ma nikogo, kto mógłby przytrzymać piłkę. Chyba te zmiany były niefortunne... Długo nie mogłem się otrząsnąć.

 

– Wracasz czasem pamięcią do przygody w Pucharze UEFA?

– W europejskich pucharach odpadliśmy w dwumeczu z Vicenzą Calcio, która potem całkiem nieźle powalczyła w tamtej edycji, a przed przyjazdem do Warszawy ograła w lidze AC Milan. Tymczasem niewiele zabrakło, abyśmy ją wyeliminowali. We Włoszech prowadziliśmy 1:0, swoje okazje mieli Bartek Karwan i Kenneth Zeigbo, sam też trafiłem w słupek... Udało mi się też zdobyć całkiem niebrzydką bramkę. Mam w domu nagraną kompilację niektórych chwil z kariery, ale rzadko do niej wracam. Czasem, gdy siedzimy z kumplami, ktoś chce przypomnieć sobie tamte czasy i wtedy oglądamy. YouTube'a nie odpalam. Rozpamiętywanie przeszłości niewiele pomaga przyszłości.

 

O DUECIE JERZY KOPA – STEFAN BIAŁAS

 

– Duet trenerski Jerzy Kopa – Stefan Białas był chyba dość dziwny?

– Długo z tymi trenerami nie popracowałem. Muszę jednak przyznać, że to było kompletne nieporozumienie. Pasowali do siebie jak pięść do oka. Powiedzieć, że nie było między nimi chemii, to jak nic nie powiedzieć. Były między nimi spore zawirowania, choć na treningach tego nie okazywali. Jako zawodnik tego nie odczuwałem, choć rzeczywiście, nie mieli ze sobą po drodze.

 

ZAGRANICZNE WOJAŻE

 

– Skąd wziąłeś się w Grecji i Danii? W tamtych czasach były to mało popularne kierunki.

– Na wyjazd do Grecji namówił mnie właśnie trener Kopa. Miałem nieco obaw, choć Larissa to był klub, z którym Polacy mieli trochę wspólnego. Na pewno tego nie żałuję, nauczyłem się języka, nabrałem doświadczenia. Kiedy przyjechałem do Grecji, podpisałem jedynie kontrakt i wróciłem do kraju, gdyż zespół był wówczas na zgrupowaniu. Już wtedy dostawałem sygnały o zainteresowaniu ze strony AGF Aarhus. W Larissie spędziłem pół roku, klub zaczął zmagać się z poważnymi problemami finansowymi. Mieliśmy ciekawą paczkę, było dwóch Jugosławianów, Czech. Niestety, zespół się praktycznie rozpadł. Miałem już wyjeżdżać, złożyłem wniosek o rozwiązanie kontraktu, jednak zadzwonił do mnie trener, który przeniósł się do... Kurczę, gdzie ja właściwie grałem (śmiech)? O, już wiem! Panetolikos Agrinio. Chociaż siedziałem już właściwie na walizkach, zdecydowałem się zostać. Miałem bliżej do morza (śmiech). Było to jednak wypożyczenie z Legii, wróciłem więc po jego zakończeniu do Warszawy. Wtedy też wrócił temat Aarhus. Kiedy rok wcześniej podpisałem kontrakt z Larissą, Grecy nieco ociągali się z zapłatą. W związku z tym pojechałem na kilka dni do Danii i umowa była już przygotowana, ale wówczas wpłynęły pieniądze z Grecji. Duńczycy jednak o mnie nie zapomnieli i w końcu tam trafiłem. To był jednak zupełnie inny świat. Cholernie ciężkie treningi, fizyczny styl gry. Piłkę widziałem właściwie tylko w powietrzu, jak gdzieś sobie latała. Kiedy w końcu zacząłem się z tym oswajać i strzeliłem pierwszego gola, doznałem poważnej kontuzji.

 

fot. Sylwia Wiercioch 


W GROCLINIE GRODZISK WIELKOPOLSKI I GÓRNIKU POLKOWICE

 

– W końcu jednak wróciłeś do Polski. Wtedy nadszedł czas w Grodzisku Wielkopolskim i Polkowicach. Czas, o którym mówi się w kontekście szalejącej korupcji.

– Po powrocie z Danii otrzymałem ofertę z GKS Bełchatów i chyba Zawiszy Bydgoszcz. Zdecydowałem się jednak na Groclin-Dyskobolię Grodzisk Wielkopolski. W podjęciu decyzji pomogła mi też obecność Igora Kozioła, który już tam grał. Pasowała mi tamtejsza atmosfera. Jak już wspominałem, jestem raczej stonowanym człowiekiem, więc spokój mi bardzo odpowiadał. Po rundzie jesiennej mieliśmy na koncie bardzo mało punktów, ale ostatecznie udało się utrzymać. I znów pojawiał się temat korupcji, sugestie, że Groclin wówczas kupował na potęgę. Gdybym jednak wtedy brał w tym udział lub coś o tym wiedział, dziś byłbym Jackiem K. Słyszałem, że mówi się o "wiośnie cudów", ale taka seria zwycięstw naprawdę jest możliwa. Tym bardziej, że wygraliśmy także z bardzo mocną Legią. W przerwie zimowej zespół został mocno przebudowany. Można podjąć się analizy tych spotkań i na pewno nie jest tak, że są to mecze kupione. Nie mam wiele do powiedzenia w tej kwestii. Nie przypominam sobie meczów typu "Piłkarski poker" czy "Futbolowe jaja". Był zespół z charakterem i już w sparingach wyglądaliśmy bardzo pozytywnie. Nie było żadnego w naszych zwycięstwach przypadku. Nie chodzi tu o korupcję, ale fakt, że już podczas meczów towarzyskich w czasie obozu wygrywaliśmy z czołowymi zespołami rumuńskimi i bułgarskimi. Muszę się przyznać, że tak na dobrą sprawę w utrzymanie nie wierzyłem. Trener Janusz Białek potrafił jednak wszystko poukładać tak, że zagrało. W każdym razie fikcyjnych premii nie pobierałem, żadnych pieniędzy też nie oddawałem. W Grodzisku niestety posypało mi się nieco zdrowie, trapiły mnie kontuzje. Wykładający spore pieniądze na klub Zbigniew Drzymała chciał mieć, co zrozumiałe, zdrowych pracowników, więc rozwiązaliśmy kontrakt za porozumieniem stron. Zgłosił się do mnie wówczas KSZO Ostrowiec Świetokrzyski, ale z powodu bezpośredniej rywalizacji obu klubów o utrzymanie Groclin nie wyraził zgody na ten transfer. Wiosną występowałem więc w Radomiaku Radom, gdzie zrozumiałem, że czas poważnej piłki w moim wykonaniu raczej już minął.

 

– Otarłeś się jeszcze jednak o awans do ekstraklasy.

– W Górniku Polkowice, gdzie trafiłem z Radomiaka, na siedem meczów przed końcem sezonu zerwałem mięsień przywodziciel i nie brałem udziału w ostatecznym rozdaniu. Wcześniej rozmawiałem z trenerem na temat przedłużenia kontraktu, ale po kontuzji wszystko upadło. W ogóle o moim przyjściu do Górnika zadecydowała świetna oferta, przede wszystkim pod względem finansowym, czego nie zamierzam ukrywać. Pojawiła się pewność, stabilność, konkrety. Klub był bardzo dobrze zorganizowany. Stworzyliśmy fajny zespół, który awansował do ekstraklasy.

"JÓZEF WOJCIECHOWSKI" Z OPOCZNA

 

– Jak znalazłeś się w Stasiaku Opoczno?

– Po wyleczeniu doznanej w Polkowicach kontuzji zadzwonił do mnie Mirosław Stasiak, który akurat tworzył klub w Opocznie. Doszedłem do siebie i podjąłem grę. Prezes Stasiak był postacią bardzo kolorową.

 

– Jak czuje się piłkarz z przeszłością w Lidze Mistrzów, zmieniany przez kompletnego amatora tylko dlatego, że ten jest prezesem klubu?

– A mnie zmieniał? Sprawdziłeś to? (śmiech). Może prezes chciał mieć w CV taką zmianę, a może grałem aż tak totalny piach? Zaskoczyłeś mnie trochę. Mówiąc poważnie, rzeczywiście, wcześniej grałem w klubach nieco lepiej poukładanych. W Opocznie, w "klubie prezesa", trochę zabawnych historii było. A jak już wchodził na boisko, strzelił cokolwiek?

 

– Chyba żartujesz.

– Trudno, w każdym razie trzeba szanować takich ludzi, pozytywnie zakręconych na punkcie piłki. Nawet jeżeli sami wpuszczają się na boisko, co było trochę niepoważne (śmiech). To był trochę taki Józef Wojciechowski tamtych czasów, chociaż były prezes Polonii przynajmniej nie wbiegał na murawę. Stasiak trochę się ruszał. Imponował skutecznością w przenoszeniu klubów. Miał trochę kaprysów, to fakt. Atmosfera była dość swobodna.

 

RADOMIAK RADOM I WYBORY SAMORZĄDOWE

 

– Wreszcie przyszedł moment, w którym wróciłeś w rodzinne strony.

– Po awansie do II ligi Radomiaka Radom zadzwonił do mnie z propozycją trener Jan Makowiecki. Postanowiłem ją przyjąć, chciałem być blisko domu. Mieliśmy fajny zespół, był choćby Tomek Brzyski. To była ciekawa ekipa. Ostatecznie udało się utrzymać w barażach z Tłokami Gorzyce.

 

– Przystąpiłeś też do wyborów samorządowych, za co dostało Ci się od serwisu weszlo.com... po czterech latach.

– Dałem się namówić i chyba wykręciłem całkiem niezły wynik. Co do weszlo.com, faktycznie, trochę się spóźnili. Ulotka, do której się przyczepili, gabarytowo była szeroka, a i tak jeszcze kilka klubów mogłem dopisać (śmiech). Ale rzeczywiście, lepiej, żeby taki Szamo nie kandydował.

 

PO ZAKOŃCZENIU KARIERY

 

– Czujesz się piłkarzem spełnionym?

– Niczego nie żałuję. Skoro nie osiągnąłem więcej to znaczy, że nie byłem w stanie. Być może w Legii byłem nieco za długo, może błędem było odrzucanie kolejnych ofert, ale nie ma co gdybać. Było, minęło. Teraz prowadzę III-ligową Pilicę Białobrzegi oraz jestem dyrektorem lokalnego MOSiR-u. Mam się czym zająć. 

Polecamy

Komentarze (21)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.